wtorek, 31 stycznia 2017

Recenzja mangi "All you need is kill" (tom 1) Hiroshi Sakurazaka, Takeshi Obata


Zdjęcie autorstwa: Joleen
- Witajcie Kochani, dziś nie będzie gorącego romansu *wzdycha smutno* Gwarantuję jednak, że od czasu do czasu warto zrobić wyjątek.
- Zabieramy Was na pole bitwy! I to nie byle jakiej!
- Prześledzimy razem losy bohaterów pierwszego tomu „All you need is kill”. Historia zaczyna się bardzo niepozornie. Keijiemu Kiriya śni się straszny sen. Można śmiało rzec, że to prawdziwy koszmar, w którym zginął straszliwą śmiercią pokonany przez wrogów, a przecież jego chrzest bojowy odbędzie się dopiero nazajutrz. Ma przed sobą nie lada wyzwanie - razem z najsłynniejszym na świecie oddziałem wojsk lądowych USA stawi czoła „mimikom”, których głównym celem jest eksterminacja ludzkości.
- Nie martwcie się jednak o naszego słodziaka, bo nie jest zupełnie bezbronny. To „kombinezonowy”, czyli żołnierz wyszkolony do walki w automatycznych kombinezonach. Brzmi dumnie! I groźnie. A jak jest naprawdę?
- Gdyby serio był tak „wyszkolony” jak mówisz, nie umarłby na samym początku...
- Masz rację. Szczęście w nieszczęściu, że towarzyszyła mu wtedy Rita Vrataski - najlepsza i najbardziej doświadczona wojowniczka świata. Wyróżnia się w walce krwistoczerwonym kombinezonem oraz wielkim, ważącym 200 kg toporem, którym bez mrugnięcia okiem rozprawia się z najeźdźcami.
- Wygląda przy tym całkiem niepozornie. Zero mięśni, niski wzrost... Aż wierzyć się nie chce, że wychodzi z wojennych opresji bez szwanku.
- Wróćmy jednak do naszego nieszczęśnika. Skoro główny bohater ginie już a samym początku, to jaki sens ma dalsze rysowanie mangi?
- Gdyby chodziło o przeciętną historię, zgodziłbym się z tobą, Królowo, ale Keiji nie jest „zwykły. Jego życie ulega zapętleniu. Ciągle cofa się do poranka na dwa dni przed bitwą, by po raz kolejny stawić czoła rzeczywistości.
- Z początku w to nie wierzy (i ginie). Potem ucieka (i ginie). W końcu popełnia samobójstwo, strzelając do siebie z pistoletu kolegi (to, że ginie jest raczej oczywiste, prawda?). Decyduje więc, że to nie czas na łzy. Po męsku, niczym prawdziwi samurajowie, bierze sprawy w swoje ręce by przestać ginąć, bo śmierć, poza bólem, niczego nowego nie wnosi do jego pokręconego żywota.
- Za pomocą czarnego pisaka, umieszcza „5” na wierzchu swojej dłoni, zaznaczając w ten sposób ilość „powrotów”.
- „5” to skromna liczba, prawda? W dodatku jednocyfrowa...
- Nie zdradzimy Wam ile razu „wraca” do świata żywych w tym tomie xD
- Zamiast tego przejdźmy do najlepszej części tej mangi, czyli zmagań bohatera z samym sobą. Mozolnie, krok po kroku, pętla za pętlą, staje się coraz lepszym żołnierzem. Uczy się taktyki, zdobywa doświadczenie, potrafi nawet przewidzieć zachowanie przeciwnika.
- I kątem oka zerka w kierunku Rity, z której ust pada dosyć zaskakujące i z początku niezrozumiałe pytanie...

„Słyszałam, że w restauracjach w Japonii podają po posiłku darmową zieloną herbatę. To prawda?”

- Pierwszy tom jest tak wciągający, że przerwanie lektury jest niemożliwe! :)
- Zgadzam się! Scenariusz skonstruowano w taki sposób, że czytając odniosłem wrażenie, jakbym obserwował bohatera z bardzo bliska. Jego sukcesy i porażki szczelnie wypełniają wszystkie myśli, nie ma więc mowy o nudniejszych momentach.
- Keiji sprawia wrażenie nieco odrealnionego i pozbawionego uczuć, lecz trudno mu się dziwić. Jest mocno skupiony na swoim celu.
- A co jest jego celem?
- Nie ma wygórowanych pragnień. Chce żyć.
- Jego zmagania w tej nierównej walce warte są Waszej uwagi. 212 stron genialnej lektury, opatrzonej świetnymi rysunkami. Można chcieć więcej?
- Na szczęście od razu kupiliśmy tom drugi. Wystarczy więc pobiec do regału i szybciutko wrócić do łóżka z drugim tomem pod pachą, co też za chwilę uczynimy ;D
- Zapraszamy również na kolejną recenzję. Po tylu przeżyciach przyda się coś lekkiego. Wybraliśmy dla Was mangę „Konbini-kun”. Mamy nadzieję, że przypadnie Wam do gustu :)


Joleen & Kitsune

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz